Pokolenie, czyli co jest z nami nie tak.
Ciągle
spotykam się z opinią, że my, dzieci lat osiemdziesiątych, jesteśmy przegranym
lub oszukanym pokoleniem. I kompletnie nie zgadzam się z tym stwierdzeniem.
Przecież nikt chyba nie wierzył, że z zarabianiem pieniędzy będzie zawsze tak
łatwo jak na początku lat dziewięćdziesiątych. Albo że będzie łatwo ze
znalezieniem pracy, tak jak dziesięć lat młodszym rocznikom, gdy rynek z całą
mocą chłonął wysokiej klasy specjalistów. Kiedy konkurencja nie istnieje,
zarabianie pieniędzy jest dziecinnie łatwe. To jak z oranżadą „Helena” na
każdym weselu. Łapiecie?
Nie warto wierzyć
w Świętego Mikołaja
Uwierzyłeś, że za studia, które kończyli wszyscy, dadzą Ci
dobrą pracę, a teraz masz pretensje, że fryzjerka po zawodówce zarabia 5 razy
więcej? A może uwierzyłeś, że będziesz szczęśliwy, robiąc całe życie to, czego
nie lubisz? Cóż, powiedzmy sobie szczerze — jest mi przykro, że dałeś się
oszukać, ale to tylko i wyłącznie Twoja wina. Jeśli nie wiedziałeś, co
studiować, i wybrałeś po prostu to, co wypadało, zamiast zrobić sobie „gap
year” i na spokojnie się zastanowić, to Twoja wina. Jeżeli uparcie trzymasz się
zawodu, którego nie lubisz, i który w dodatku nie daje Ci pieniędzy, to czyja
to wina? Twoja. A jeśli siedzisz w miejscu, w którym nie masz roboty, to
również Twoja wina. Przykro mi, że zmarnowałeś 5 lat na studia, ale niestety w
życiu jest jak w kasynie — raz się wygrywa, a raz przegrywa. Jeśli ktoś obiecał
Ci, że na pewno wygrasz, to na przyszłość szczerze doradzam więcej sceptycyzmu.
I jeszcze jedno: nikt nie broni Ci tej marnej sytuacji zmieniać. Znam pewnego
przedsiębiorcę, który po 40-stce postanowił zostać mechatronikiem. Można?
Można.
Nasze pokolenie na pewno jest pokoleniem paradoksu.
Pierwszym, które trzyma się tak namiętnie mamusinej spódnicy i tatusinych
spodni. Które boi się ruszyć gdziekolwiek, chociaż nikt wcześniej nie miał
takich możliwości podróżowania. I takich możliwości załatwiania wszystkiego
zdalnie, jak my. Nie mówiąc już o możliwościach przedłużenia sobie młodości i
zdrowia. Nasze matki nie miały opcji zamrożenia swoich komórek jajowych czy
zrobienia in vitro — musiały zawsze się spieszyć, bo i uroda, i płodność, i
młodość przemijały szybko. Wiele się zmieniło. A jednak moim znajomi w
większości spieszą się z posiadaniem dzieci, jakby zaraz, za dwa tygodnie,
mieli mieć lat osiemdziesiąt. Jesteśmy pokoleniem, które ciągle narzeka na
śmieciówki. Tymczasem, mówiąc szczerze, etat to tylko fałszywe poczucie
bezpieczeństwa. Pracodawca, jeśli będzie chciał, to i tak zwolni Cię bez
problemu. A jeżeli jeszcze wierzysz w emeryturę z ZUS-u (serio, ktoś jeszcze
wierzy w emeryturę od tego bankruta?), to pragnę Cię poinformować, że Święty
Mikołaj nie istnieje.
Roszczeniowi jak
millenialsi
Mimo wszystko, jesteśmy pokoleniem jeszcze (dość)
pracowitym, i jeszcze (całkiem) życiowo zaradnym. Kto kiedykolwiek miał okazję
rekrutować do pracy ludzi w wieku 20-26 lat, doskonale wie, o czym mówię.
Jesteśmy pokoleniem, które najlepiej zna się na komputerach. Znamy je od
podszewki. Tymczasem pokolenie Instagrama niestety rzadko kiedy ogarnia Worda,
Corela czy Excela, a i (wbrew pozorom) Photoshopa słabo. Jesteśmy pokoleniem
chyba najzdrowszym, mimo Czarnobyla. Już nie dotknęły nas aż tak bardzo braki zaopatrzenia
za komuny, ale jeszcze nie skrzywdziło nas żarcie napakowane chemią, które
króluje w sklepach teraz. Jeszcze wychodziliśmy regularnie na podwórko we
wczesnym dzieciństwie, większość z nas, brzdącem będąc, przynajmniej raz
najadła się piasku czy świeżej gleby, a szczepiono nas z umiarem do tego
stopnia, że ja przechorowałam i ospę, i szkarlatynę, i świnkę, i różyczkę, i
nawet koklusz — i kur… żyję :D I w przeciwieństwie do kilka lat młodszych osób
nie łapię zimą kataru co dwa tygodnie.
Na czym więc polega problem? Pierwsza sprawa to to, że
wciąż jesteśmy trochę spieprzeni. Nasi dziadkowie przekazali swoje wojenne
traumy naszym rodzicom, a oni częściowo nam. Podobno strach zostawia trwały
ślad w DNA. Właśnie stąd się bierze nasza, ogółem, kiepska kondycja psychiczna.
Dlatego ludzie, którzy powinni być szczęśliwi, nie są. No nie są. Uwielbiam
wprost badać powody, dla których ludzie są nieszczęśliwi. Nie po to wcale, żeby
się tym katować i umartwiać, ale po to, by uczyć się na cudzych błędach.
Po drugie, wszystko chcielibyśmy dostać. Dlaczego? Bo się
nam należy. Jeszcze nie tak mocno jak w pokoleniu millenialsów, ale co
niektórym tak się właśnie wydaje. Oczekujemy za wszystko nagrody. Przez lata
wmawiano nam przecież, że jeśli będziemy się wystarczająco dobrze uczyć, czeka
nas nagroda. Jeśli skończymy wystarczająco dobre studia — czeka nas nagroda.
Będziemy ciężko pracować, założymy własną firmę, to też czeka nas nagroda. A
porażki się nie zdarzają. Uwierzyliście? Ja już w dzieciństwie przeczuwałam w tym
jakiś szwindel. Niestety, Ci, który w tę ściemę uwierzyli, wolą dzisiaj tkwić w
miejscu, narzekać i płakać nad własnym losem. Jak pewien pan na stacji
benzynowej, który naprawdę mną wstrząsnął.
Patriotyzm po
polsku
Pewnego dnia, wybierając się na objazd hurtowni, poczułam
gwałtowną potrzebę zaopatrzenia się w kawę. Zajechałam więc na pobliską stację
benzynową. Zrobiłam sobie kawę i grzecznie czekałam, żeby zapłacić.
Jednocześnie poinformowałam pracownika stacji, zajętego wykładaniem towaru,
żeby się nie spieszył, ponieważ ja mogę poczekać. A on mi na to, że za taką
pensję to on się nigdzie nie spieszy. Ja zaś pytam, dlaczego więc nie zmieni
pracy, skoro pensja i sama praca mu nie odpowiadają. A on mi z kolei na to, że
po jego studiach nie ma dla niego pracy. „Dlaczego więc pan nie wyjedzie?” –
pytam. „Bo jestem patriotą”. I to już mnie wkurzyło. „Skoro dla pana patriotyzm
to tkwienie na tyłku za nędzne pieniądze i narzekanie na swój los, to gratuluję
logiki. Jeśli jest pan patriotą, to tym bardziej powinien pan wyjechać i
pompować kapitał do kraju, a nie siedzieć na miejscu i narzekać”.
A propos emigracji i migracji, nie rozumiem totalnie tak
zwanego zjawiska „warszawskich słoików”. Rozumiem doskonale przeniesienie się i
zmianę miejsca zamieszkania dla poprawy swojej sytuacji życiowej. Nie rozumiem
jednak, że osoby w wieku 30 lat co tydzień muszą odwiedzać swoich rodziców. Nie
wyobrażam sobie pracy przez cały tydzień z dojazdami, a potem tłuczenia się
przez weekend kilkanaście godzin w tę i z powrotem. Jedna noga tu, druga noga
tam. Jak żyć w takim rozkroku? To samo z emigracją za granicę, jedna noga tu,
druga tam, życie instant. Czasami trzeba coś wybrać. Nie da się zjeść
ciasteczka i mieć ciasteczka, przykro mi.
Kiedy mniej
znaczy więcej
Poza tym, co z mitycznym odcięciem pępowiny? Jeszcze
bardziej nie rozumiem tego, jak można być osobą w okolicy 30-stki i mieszkać z
rodzicami. Okej, są sytuacje wyjątkowe np. rodzice w bardzo podeszłym wieku.
Ale przy normalnym układzie syneczek lub córeczka będący na garnuszku u
rodziców nie dość, że sam nie pozwala sobie na życie własnym życiem, to jeszcze
nie daje w spokoju pożyć swoim starym. Na dobrą sprawę, jest to jedyna rzecz na
świecie, którą szczerze gardzę — niesamodzielność i wiszenie na rodzicach. Brak
chęci i naturalnej przecież potrzeby życia własnym życiem. Pomijam fakt, ze wlasnie tego typu osoby przyczyniają się do niskiego wzrostu plac, bo to one za wypłatę którą nie wystarcza na samodzielne funkcjonowanie będą wykonywać prace X. To nie socjalistyczny wymysł pod tytułem "płaca minimalna" reguluje rynek. Tylko to za ile ktoś zgadza się ta prace wykonywać. A jeśli ktoś pasożytuje na swoich rodzicach, to bez problemu zgadza się na ta kasę, która nie wystarczy na zaspokojenie minimum podstawowych potrzeb.
Jestem wdzięczna swoim starym tylko i wyłącznie za jedną
rzecz. Za to, że nic mi nie dali. Za to, że dzięki temu szybko nauczyłam się
polować. Bo wiedziałam, że albo zrobię coś sama, albo zginę. Jestem im szczerze
wdzięczna, że nie było mnie stać na studia, tylko musiałam od 18 roku życia
pracować. Bo dzięki temu nie spieprzyłam sobie życia. Jestem im też wdzięczna
za to, że w moim życiu nic nie było łatwe, bo mój sceptycyzm i zdrowy rozsądek
nieraz ratowały mi skórę. Jestem wdzięczna za to, że jeśli jako nastolatka
chciałam coś mieć, to musiałam iść w wakacje do roboty.
Jestem dozgonnie wdzięczna za to, że na nikogo nigdy nie
mogłam liczyć — dzięki termu nie zakopałam się w pieluchach jak wiele moich
koleżanek, bo wiedziałam, że jeżeli zdecyduję się na dziecko, to będę się z tym
tematem bujać sama z partnerem. I chwała Bogu na wysokościach, że zdrowy
rozsądek, poczucie odpowiedzialności oraz wyobraźnię mam spore, bo zostałabym z
dziećmi lub dzieckiem zupełnie sama. Swoją drogę, nie jestem przekonana, czy
replikowanie DNA to rzeczywiście zawsze taki świetny pomysł. W moim przypadku raczej
niekoniecznie. A jak patrzę na niektórych ludzi wokół, to już w ogóle nie mam
bladego pojęcia, po co oni się rozmnażają. I zupełnie nie wiem, na co komu te
geny są potrzebne w następnych generacjach. Nie wiem także, w jaki sposób istota rozumna nie potrafi zapanować nad rządzącym nią atawizmem i presja społeczną do tego stopnia, ze musi się rozmnażać teraz, zaraz, natychmiast. Często z nieodpowiednim partnerem, skazując siebie na przegrane życie, a swoje potomstwo na zwichnięte dzieciństwo i wychowywanie się w nieszczęśliwej lub rozbitej rodzinie.
Comments
Post a Comment