Rodzić czy nie rodzić, oto jest pytanie.
Nie miałam w zwyczaju tłumaczyć się nikomu, dlaczego nie mam dzieci. Właściwie to sama tak do końca nigdy sobie nie odpowiadałam na to pytanie. Dopiero jakoś ostatnio powoli zaczęłam ubierać w słowa pewne myśli, które tak naprawdę zawsze były dla mnie oczywiste. To będzie chyba kontynuacja mojego ostatniego posta, w którym podzieliłam się z Wami moją niechęcią do powielania typowych zachowań społecznych, bez wcześniejszego zastanowienia się, czy aby na pewno są dobre dla mnie i mojego najbliższego otoczenia.
Wszyscy mają dziecko, mam i ja
Rozmnażanie to temat dotykający z jednej strony czysto biologicznego instynktu, a z drugiej — niesamowitej presji społecznej. Ponieważ podobno wszyscy (normalni) muszą tego chcieć, wszyscy powinni. Można nawet powiedzieć, że jest to również presja polityczna, bo żaden kolejny rząd nie chce przyznać, że ZUS jest już bankrutem. Tymczasem moje zdanie jest takie, że nie wszyscy powinni mieć dzieci.
Powiem więcej, większość zdecydowanie nie powinna mieć dzieci, bo ni chuja się nie nadają na rodziców. Poza tym, zupełnie nie rozumiem, po jakiego grzyba światu jest potrzebne powielanie tak marnego DNA. Cóż, w tej kwestii wychodzi ze mnie szalony biolog-eugenik z jednej strony, a matka-kwoka z drugiej, ponieważ po prostu nie mogę patrzeć na cierpienie dzieci. A przez głupotę niektórych dorosłych, którzy mnożą się totalnie bez sensu, ich dzieci prawdopodobnie czeka niewiele więcej. I niekoniecznie mam tu na myśli rodziny stricte patologiczne. Odnoszę się tutaj także do dość fajnych ludzi, którzy po prostu są rodzicami do kitu. Którzy fundują swoim dzieciom zimny albo chaotyczny wychów. Przepraszam, raczej hodowlę, bo o wychowaniu nie może tu być mowy. Pomijam tu osoby, które dzieci biologicznych nie powinny mieć pod żadnym względem, bo urodzą się chore albo z bardzo dużym ryzykiem obarczenia chorobą.
Przypadek Marioli, czyli pomyśl na spokojnie
Pracowała kiedyś u mnie pewna krawcowa, nazwijmy ją Mariola. Otóż Mariola miała dwójkę dzieci, z których jedno miało lekooporną padaczkę. Drugie z kolei było bardzo słabowite i wiecznie chore. Wynikało to z tego, że Mariola cierpiała na celiakię, czyli ostrą formę uczulenia na gluten.
Tak się złożyło, że przed pierwszą ciążą nie wiedziała, że jest chora. Starsze dziecko już jako płód było niedożywione i prawdopodobnie właśnie dlatego mózg nie rozwinął się prawidłowo. Przy drugiej ciąży Mariola zdawała sobie sprawę, co jej dolega. Młodsze dziecko odziedziczyło po niej jej dolegliwość, w związku z czym było słabowite, chorowite, delikatne i skazane do końca życia na bardzo restrykcyjną dietę. Ok, rozumiem. Stało się, na świecie pojawiły się dzieci i teraz trzeba je wychować, utrzymać i zrobić wszystko, by zapewnić im jak najwyższy komfort życia. Jednak w trakcie pewnej popołudniowej pogawędki Mariola zszokowała mnie wiadomością, że zastanawia się nad trzecim dzieckiem. Moja mało wysublimowana wypowiedź brzmiała mniej więcej: „Czy Ciebie już całkiem popierdoliło? Dwójka chorych Ci nie wystarczy?”. I jeszcze: „Jeśli nie możesz zapanować nad instynktem macierzyńskim, to adoptuj dziecko, zamiast skazywać kolejną istotę na cierpienie”. Jak nietrudno się domyślić, Mariolka oczywiście się obraziła. Ale nazajutrz rano, po przespaniu się z tematem, przyznała mi absolutną rację.
Rosyjska ruletka
Ale wracając do tematu: dlaczego sama potomstwa nie posiadam i czemu niegdyś nie postarałam się o jego posiadanie? Pomijam tu kwestie, które już kiedyś poruszałam na tym blogu (brak możliwości liczenia na wsparcie rodziny w razie czego). Po pierwsze, wcale nie jestem przekonana, że powielanie mojego DNA to dobry pomysł. Gdyby było moje i tylko moje, why not, jestem w miarę inteligentna, całkiem udanie ukształtowana fizycznie, a w ramach bonusu posiadam chamskie zdrowie (nawet moje ostatnie wyniki badań krwi zbliżyły się do ogólnie przyjętych ideałów). Tylko muszę pamiętać, że to nie jest jedynie moje DNA. W moim kodzie genetycznym są niespodzianki odziedziczone po przodkach, takie jak skłonność do depresji, alkoholizmu, gdzieś może być SM, gdzieś może czaić się rak… Brrr… A to jeszcze nie koniec: do tego dochodzą jeszcze geny partnera, który sam w sobie często okazuje się niespodzianką. I cóż, wyobraźnia wygrywa 1:0.
Po drugie, moje przekonanie, że byłabym zajebiście dobrą matką, też nie jest stuprocentowe. Niestety istnieje wysokie ryzyko, że jako uszkodzone kwoczysko, pielęgnujące i poprawiające nieustannie dobrostan wszystkich wokół, mogłabym wyrządzić dziecku nielichą krzywdę swoją nadopiekuńczością. I znów wygrana wyobraźni 1:0. Po trzecie, kiedy tak sobie patrzę na ten świat, który — szczególnie tutaj, w Europie — zmierza w dość dziwnym kierunku, to wcale nie jestem przekonana, czy chcę powoływać na niego jakiekolwiek życie, żeby musiało funkcjonować wśród muzułmańskich hord i ześwirowanego multi-kulti. Tak, wyobraźnia zdecydowanie wygrywa. Choć tutaj nawet nie jest potrzebna, wystarczy przejechać się do Brukseli, Oslo albo Paryża.
Nie bądźmy egoistyczni
Po czwarte, ludzi jest i tak za dużo. Wydaje mi się, że czas wreszcie pomyśleć o planecie Ziemi, nie tylko o sobie. Po piąte, wielu ludzi nie może mieć dzieci, ponieważ wiele dzieci nie może mieć rodziców. Adopcja to zawsze jest opcja. Nigdy nie zrozumiem tego pierdolenia, że koniecznie musi być biologiczne. Skąd, nie jestem wrogiem in vitro, czasem na drodze do zostania matką stają po prostu przeszkody techniczne np. zrosty w jajnikach. Ale kiedy oboje partnerzy są zdrowi, a mimo to latami komórka jajowa i plemnik nie chcą się połączyć, to może jest to znak, że matka natura ma rację i warto byłoby rozważyć adopcję? Zamiast kurczowo trzymać się wersji, że dziecko koniecznie MUSI być z mojej krwi. Nie rozumiem tego. Jakież to trzeba mieć wysokie mniemanie o sobie, żeby tak uparcie przy tym obstawać.
Odpowiedzialność i przekora
Po szóste, odpowiedzialność. Doskonale zdaje sobie sprawę (chyba w przeciwieństwie do niektórych), że jeśli zdecyduję się na ten krok, to w moim życiu pojawi się ktoś, kim będę się musiała nieustannie opiekować. I zawsze, ale to naprawdę zawsze, będę to miała z tyłu głowy. I znów pojawia się pytanie: czy ja się do tego nadaję? Czy to mnie nie przerośnie? Czy uda mi się wychować wartościowego człowieka? Czy w natłoku zajęć znajdę czas, żeby zająć się nim tak, jak bym chciała, i pokazać mu świat w taki sposób, by poradził sobie w życiu? A czasu potrzebowałabym naprawdę sporo, bo jestem śmiertelnym wrogiem edukacji szkolnej. Moje dziecko, jeśli już się kiedyś pojawi, będzie nauczane domowo. Przeze mnie i wyspecjalizowaną guwernantkę. Wyobraźnia wygrywa 1:0. Po siódme? To jak zwykle, przekora. Fakt, buntuję się na myśl, że społeczeństwo wmawia mi, że rolą mojego życia jest bycie inkubatorem. Że liczy się, czy jesteś matką, a nie JAKĄ matką jesteś. Fuj. Przekora wygrywa 20:0.
Nie wiem co musiałoby się stać żebym zmieniła zdanie. Na pewno nawet 5000+ by mnie nie przekonało, bo nigdy nie liczę na Państwo i nigdy nie będę na nie liczyć. Nigdy nie wzięłam od Państwa ani złotówki bo to totalnie sprzeczne z moimi poglądami.
Comments
Post a Comment